sobota, 15 października 2011

Uroków Ognistego ciąg dalszy.

Wiecie, zdaję sobie sprawę, że Polacy są z natury narzekającym narodem. Jestem też jak najbardziej świadoma faktu, że ja być może jestem jedną z najbardziej narzekających przedstawicieli. Ale postanowiłam to zmienić.
Prawdopodobnie zadajecie sobie pytanie, o co jej właściwie chodzi? Cóż, sprawa przedstawia się jasno. Napisałam już 5 notek, we wszystkich wytykając wady tego pięknego kraju, ale kompletnie zapomniałam o jego zaletach. Taak, pewnie przez ten czarnym węglem nakreślony przeze mnie obraz nie chcecie uwierzyć, że jakieś są, ale nadszedł październik, miesiąc spadających liści, i czas spojrzeć prawdzie w oczy: Szwecja ma kilka dużych plusów.
Nie mam zamiary rozpisywać się tutaj na temat niezwykle rozwiniętej i stabilnej gospodarki, feministycznym raju, ani tym bardziej o genialnym socjalu.
Chcę wam opowiedzieć o mojej i Kłopota wycieczce na spacer, która skazała mnie na zderzenie się ze ścianą rzeczywistości.
Było to kilka dni temu, kiedy wiała przyjemnie ciepła morska bryza, słońce przygrzewało ochoczo, a Grzechotka, podniosła się z łóżka na ekstremalnym kacu. Zamieszany w to wszystko był serbski bimber o nazwie rakija, czy coś w tym stylu, nie przywiązujmy jednak wagi do semantyki, specyfik o słomkowożółtawym zabarwieniu ma wyjątkowo podły charakter. Pierwszy łyk sprawia, że dum gęstymi parami bucha z twoich uszu, język natychmiast ma ochotę zmienić właściciela, a cały przełyk pali, jakby ktoś wlewał w ciebie roztopione żelazo. Dlatego rada dla przyszłych użytkowników: na raz i szybko. Jeśli drugi kieliszek zdarzy wam się wychylić w odstępie dziesięciominutowym, to i tak nie poczujecie. Daje kopa, dnia następnego dudni, jak stado dzikich koni.
Tak więc, zwlekłam się z łoża boleści na kacu, jakiego, wierzcie mi, nigdy nie przeżyliście, podniesiona do pionu o skandalicznej porze (9 rano) ze względu na to wesoło przygrzewające słoneczko, które swoim żarem miłości próbowało Grzechotkę spalić na skwarkę w jej własnym łóżku.
Wypiwszy cały dostępny w domu zapas płynów leczniczych (nie było tego wiele, zaledwie dwie butelki wody i litr kefiru), zapragnęłam się wybrać na ożywczy spacer. Nie bez znaczenia był też fakt, że odkąd przegrałam bitwę ze słońcem, Kłopot snuł się za mną po domu w dwucentymetrowym oddaleniu. Oczywiście to, że na spacerze był zaledwie o czwartej nad ranem, kiedy wciąż pijana, ale zaczynająca walkę z kacem zdobyłam się na wysiłek wywleczenia zwłok z mieszkania, żeby nie przerywał mi drzemki o 12 (co za ironia!), nie miało żadnego wpływu na jego obolały pęcherz.
Spacer ten okazał się zaprawdę ożywczy, gdyż potrwał niezwykle długo, ze względy takiego, że przewodnikiem stada został nominowany Kłopot, gdyż mnie można było jedynie, przy dużym udziale dobrej woli, nazwać strachem na wróble z przywiązaną do dłoni smyczą. jednakowoż dotarłszy na skraj lasu rozbudziłam się znacznie, zobaczywszy rozciągający się przede mną widok.
O ile nigdy nie kwestionowałam powiedzenia: złota polska jesień, to muszę z żalem niezwykłym stwierdzić, że istnieją inne kolory i zapoczątkować określenie: karmazynowa szwedzka jesień. Takiej kakofonii różnych odcieni czerwieni w naturze jeszcze nie widziałam. Uzupełniona o piękne żółcie i pomarańcze sprawiła, że nowego znaczenia dla mnie nabrała nazwa mojego małego osiedla: brandbergen - góra ognia. I muszę rzec, że faktycznie, kiedy już udało mi się przebrnąć przez strome podejście pod górę do najwyższego w okolicy "szczytu" w Ognistym (droga cały czas prowadzi przez bajecznie kolorowy las), nie mogłam wyjść z zachwytu: to faktycznie widok zapierający dech w piersiach. Całe połacie różnokolorowych drzew sprawiające wrażenie wielkiego pożaru. Ach, poezja.
Cóż, potem powlokłam się do domu, z mocnym postanowieniem, że wrócę bez psa, za to z aparatem, żeby uwiecznić spektakl, jednakowoż nie udało mi się postanowienia urzeczywistnić, gdyż pogoda na razie nie sprzyja, więc czekam. A na razie, zauważywszy, że jakieś niebezpiecznie sentymentalne nuty wkradają się w wypowiedź Grzechotki, odmeldowuję się.