środa, 28 grudnia 2011

God Jul!

Zacznijmy od tego, że pragnę złożyć wam spóźnione grzechoczące życzenia świąteczne: głośnego świętowania i radosnego spędzania okresu świątecznego. 

A jeśli chodzi o moje obserwacje na temat przygotowań i świąt samych w sobie...
Do wszystkich skner: bardziej opłaca się kupować bilet lotniczy do Polski i spędzić święta w nadętej atmosferze aniżeli próbować przygotować prawdziwie polskie 12 dań. Horrendalne ceny masy makowej, suszonych grzybów, ogórków kiszonych i kiszonej kapusty zniechęcają do jedzenia największych pierogowych łasuchów. Niech was nie zwiedzie miły wygląd wszelakich sprzedawców polskiego jadła. Zacierają ręce już od Wielkanocy czekając aż nadejdzie ich ulubiony okres w roku. Ale święta same w sobie wyjątkowo dobrze się udały.
Autorka bloga pragnie się pochwalić, że poza szeroko pojętym grzechotaniem ma jeszcze jeden skromny talent: gotowanie. Dlatego też autorka piecze wszelakie ciasta, przygotowuje pierogi, robi bigos i inne barszcze czerwone, pozostawiając męskie zajęcia - pieczenie mięsa - Władzy. 
Dlatego też mniej więcej od 19 grudnia Grzechotka nie pamięta wiele więcej niż ciągłe miotanie się po kuchni w pocie czoła, okazjonalne i raczej częste wycieczki po zakupy i dekorowanie kolosalnego świerka, który, ku naszej przyjemności, zrobił nam zaszczyt zostania choinką.
Po kilkukrotnym zaplątywaniu i odplątywaniu światełek, równomiernym wieszaniu bombek (pilnując, żeby obok siebie nie wisiały takiego samego koloru) i zarzucaniu mizernych pozostałości łańcuchów, choinka była gotowa. Ochrzczona dumnym mianem Marlona Brando do tej pory stoi w rogu pokoju i przysięgam, że w wigilię słyszałam jak mruczy: "I'm gonna make hin an offer he can't refuse".
Tak, w moim domostwie panuje tradycja nadawania mienia każdemu świerkowi je odwiedzającemu. Zeszłoroczny był Jared Leto, bo krzywy, mizerny i jakiś taki wypłowiały, ale stał dumnie jak ósmy cud świata. Na imię zasłużył też świerk-choinek postawiony przed blokiem na podwórku, nazwałam go Edward Cullen, bo błyszczał się jeszcze zanim słońce zaszło. No i skrzywiony lekko, jakby bez przerwy katuszy doznawał.
Tak więc, jak co roku roboty przedświątecznej mnóstwo, często przerywanej wybuchami śmiechu, obowiązkowa relaksacyjna kąpiel w wigilię tuż przed samą kolacją i miło spędzony czas z rodziną. 
I jeszcze zdjęcia Kłopota z Marlonem (prawie niewidocznym), których to próbkę wam przedstawię:

środa, 23 listopada 2011

UFO w iście Szwedzkim wydaniu.

Dla ścisłości chciałabym wyjaśnić, że rozwinięcie angielskiego skrótu UFO jest proste: 'unidentified flying object', czyli po naszemu ładne i zgrabne 'niezidentyfikowany obiekt latający'. Muszę się przyznać, że obiekt po krótkim zastanowieniu zidentyfikowany został, jednakowoż był zdecydowanie latający, dlatego też nadałam mu ten piękny przydomek.
Chciałabym, żebyście wyobrazili sobie, moi drodzy, zwykły listopadowy dzień, deszczu brak, chociaż wilgotność powietrza dość wysoka, jak zwykle ciemno przez cały dzień, jakby słońce postanowiło uciec w jakimś bliżej nieokreślonym kierunku, dosyć chłodno, ale nie tak, żeby w ciepłej czapce i szaliku nie było nieprzytulnie. dodam jeszcze, że pogoda była stosunkowo bezwietrzna.
Kiedy wstałam rankiem i wyszłam z Kłopotem na spacer nic nie zwiastowało nadchodzącego zawału. Spokojnie zwiedziliśmy wszystkie krzaki w promieniu kilometra i przez nikogo niezaczepiani wróciliśmy do domu na śniadanie. (Oczywiście okazało się, że na śniadanie dla Grzechotki nic nie było, gdyż nikt w domostwie nie zaśmieca sobie głowy trywialnymi myślami na temat zaopatrzenia. Dlatego śniadanie skonsumował jedynie Kłopot, właścicielka zdecydowała się poczekać, aż zbierze siły i ruszy na wyprawę zaopatrzeniową.) 
W domostwie panowało lekkie zamieszanie, gdyż mamy zwyczaj prania pościeli, ręczników itp. w pralni znajdującej się w oddaleniu ok 100m o ciepła rodzinnego, a dzisiaj nastał chwalebny dzień urabiania się po pachy przy maglu (całe szczęście, że prać tego nie trzeba było ręcznie), więc trzeba było wszelkie brudy zabrać. No i podczas wycieczki do pralni spotkałam pierwszą oznakę, jakoby ten dzień miał zapisać się w historii, jako znaczący dla potomności: koparkę (tzn. koparką bym tego nie nazwała, gdyż było to duże żółte monstrum z ramieniem, na którego końcu znajdował się hak niebezpieczne dla okolicznych Kłopotów z racji tego, że zamierają na widok takich atrakcji, jednakowoż w mej pamięci na zawsze pozostanie koparką). Nie należy się się tutaj ze mnie wyśmiewać pytając, jak koparka może zwiastować wiekopomne wydarzenie, gdyż nic śmiesznego w tym spotkaniu pierwszego stopnia nie było. Mianowicie, dwóch panów obsługujących tenże obiekt majstrowało coś podstępnie przy świerku, który rośnie na naszym podwórku. Jak się później okazało, świerk ten niezupełnie tam rośnie, a oni majstrowali nie tylko przy nim jednym, jednak wyprzedzam fakty. Delikatnie zaniepokojona, kontynuowałam wizytę w pralni, potem wybrałam się po zaopatrzenie, ale żadnych więcej śladów maszyny nie widziałam, więc uspokoiwszy się nieco, postanowiłam posprzątać mieszkanie. Spokojnie i nie wadząc nikomu robiłam jako takie przejście pomiędzy drzwiami i oknem w swoim pokoju, kiedy kątem oka zauważyłam przechadzającą się za oknem Godzillę. No i koniec, zawał, już po nas, ludzie ratujcie się. Ale po pierwszej panice zorientowałam się, że coś jest nie tak, gdyż ziemia nie drży niebezpiecznie pod ciężarem kroków tego gada. Dlatego spojrzałam przez okno jeszcze raz i okazało się, że rzeczywiście, za oknem sunął płynnie zielony obiekt, jednakowoż był on latający, a do tego niebezpiecznie przypominał kilkuletniego świerka. Potem pokazała się koparka i wszystko było jasne: szmuglują u nas świerki, obsadzając je przy ścieżkach i udając, że od dawna tam rosły. Tak być nie może. 
I wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy wyszłam po południu z psem, już ciemności egipskie panowały i podczas spaceru mijaliśmy obsadzone co 300 metrów choinki poustawiane przy drogach. Mrugają wesoło lampkami, jakby wcale nie były szmuglowane(!). Oczywiście choinki szmuglowane nie są, to po prostu szwedzki objaw świętowania Bożego Narodzenia w listopadzie, jednakowoż, czyż to nie piękna rzecz, tak sobie poogladać choinki, kiedy na tą w domu trzeba czekać jeszcze miesiąc?
Dlatego chciałabym wyrazić uznanie dla władz Ognistego, za tę tradycję i przekazać, że wybaczam im za śmiertelnie wystraszenie mnie latającym świerkiem. 
Panna grzechotka

sobota, 15 października 2011

Uroków Ognistego ciąg dalszy.

Wiecie, zdaję sobie sprawę, że Polacy są z natury narzekającym narodem. Jestem też jak najbardziej świadoma faktu, że ja być może jestem jedną z najbardziej narzekających przedstawicieli. Ale postanowiłam to zmienić.
Prawdopodobnie zadajecie sobie pytanie, o co jej właściwie chodzi? Cóż, sprawa przedstawia się jasno. Napisałam już 5 notek, we wszystkich wytykając wady tego pięknego kraju, ale kompletnie zapomniałam o jego zaletach. Taak, pewnie przez ten czarnym węglem nakreślony przeze mnie obraz nie chcecie uwierzyć, że jakieś są, ale nadszedł październik, miesiąc spadających liści, i czas spojrzeć prawdzie w oczy: Szwecja ma kilka dużych plusów.
Nie mam zamiary rozpisywać się tutaj na temat niezwykle rozwiniętej i stabilnej gospodarki, feministycznym raju, ani tym bardziej o genialnym socjalu.
Chcę wam opowiedzieć o mojej i Kłopota wycieczce na spacer, która skazała mnie na zderzenie się ze ścianą rzeczywistości.
Było to kilka dni temu, kiedy wiała przyjemnie ciepła morska bryza, słońce przygrzewało ochoczo, a Grzechotka, podniosła się z łóżka na ekstremalnym kacu. Zamieszany w to wszystko był serbski bimber o nazwie rakija, czy coś w tym stylu, nie przywiązujmy jednak wagi do semantyki, specyfik o słomkowożółtawym zabarwieniu ma wyjątkowo podły charakter. Pierwszy łyk sprawia, że dum gęstymi parami bucha z twoich uszu, język natychmiast ma ochotę zmienić właściciela, a cały przełyk pali, jakby ktoś wlewał w ciebie roztopione żelazo. Dlatego rada dla przyszłych użytkowników: na raz i szybko. Jeśli drugi kieliszek zdarzy wam się wychylić w odstępie dziesięciominutowym, to i tak nie poczujecie. Daje kopa, dnia następnego dudni, jak stado dzikich koni.
Tak więc, zwlekłam się z łoża boleści na kacu, jakiego, wierzcie mi, nigdy nie przeżyliście, podniesiona do pionu o skandalicznej porze (9 rano) ze względu na to wesoło przygrzewające słoneczko, które swoim żarem miłości próbowało Grzechotkę spalić na skwarkę w jej własnym łóżku.
Wypiwszy cały dostępny w domu zapas płynów leczniczych (nie było tego wiele, zaledwie dwie butelki wody i litr kefiru), zapragnęłam się wybrać na ożywczy spacer. Nie bez znaczenia był też fakt, że odkąd przegrałam bitwę ze słońcem, Kłopot snuł się za mną po domu w dwucentymetrowym oddaleniu. Oczywiście to, że na spacerze był zaledwie o czwartej nad ranem, kiedy wciąż pijana, ale zaczynająca walkę z kacem zdobyłam się na wysiłek wywleczenia zwłok z mieszkania, żeby nie przerywał mi drzemki o 12 (co za ironia!), nie miało żadnego wpływu na jego obolały pęcherz.
Spacer ten okazał się zaprawdę ożywczy, gdyż potrwał niezwykle długo, ze względy takiego, że przewodnikiem stada został nominowany Kłopot, gdyż mnie można było jedynie, przy dużym udziale dobrej woli, nazwać strachem na wróble z przywiązaną do dłoni smyczą. jednakowoż dotarłszy na skraj lasu rozbudziłam się znacznie, zobaczywszy rozciągający się przede mną widok.
O ile nigdy nie kwestionowałam powiedzenia: złota polska jesień, to muszę z żalem niezwykłym stwierdzić, że istnieją inne kolory i zapoczątkować określenie: karmazynowa szwedzka jesień. Takiej kakofonii różnych odcieni czerwieni w naturze jeszcze nie widziałam. Uzupełniona o piękne żółcie i pomarańcze sprawiła, że nowego znaczenia dla mnie nabrała nazwa mojego małego osiedla: brandbergen - góra ognia. I muszę rzec, że faktycznie, kiedy już udało mi się przebrnąć przez strome podejście pod górę do najwyższego w okolicy "szczytu" w Ognistym (droga cały czas prowadzi przez bajecznie kolorowy las), nie mogłam wyjść z zachwytu: to faktycznie widok zapierający dech w piersiach. Całe połacie różnokolorowych drzew sprawiające wrażenie wielkiego pożaru. Ach, poezja.
Cóż, potem powlokłam się do domu, z mocnym postanowieniem, że wrócę bez psa, za to z aparatem, żeby uwiecznić spektakl, jednakowoż nie udało mi się postanowienia urzeczywistnić, gdyż pogoda na razie nie sprzyja, więc czekam. A na razie, zauważywszy, że jakieś niebezpiecznie sentymentalne nuty wkradają się w wypowiedź Grzechotki, odmeldowuję się.

poniedziałek, 19 września 2011

Zróbmy sobie wnuka

Myślę, że moi rodzice, jeżeli kiedykolwiek będą chcieli zobaczyć rozkosznego cherubinka zrodzonego z mojego łona, będą musieli posunąć się do przekrętów o wiele bardziej podstępnych niż bohaterowie komedii Piotra Wereśniaka. 
I mimo, że odkąd byłam małą dziewczynką i ujrzałam dokument, na którym pokazano prawdziwe sceny porodowe, jak mantrę powtarzałam, że nigdy nie będę mieć dzieci, to nie te przerażające przeżycia są przyczyną. Nie jest nią też moje smutne podejrzenie, jeśli chodzi o przyszłą pracę: i tak nie miałabym dla nieszczęśnika czasu. 
Nie, te wymówki niewiele znaczą w obliczu argumentu niepodważalnego.
Mianowicie wystarczyło kilka tygodni w Szwecji, aby dokładnie zapoznać się z cyklem życiowym Potwornickich. Taak, to są właśnie dzieci, ale ja nadal będę utrzymywać, że przerażające lilipucie potwory.
Od czego by tu zacząć? Może tak: 
Cudowne cherubinki są naprawdę przerozkoszne, na pierwszy rzut oka, potem już każdy może zobaczyć całe bogactwo ich wnętrza. Te na pozór nieszkodliwe istotki, kiedy nie dostają, czego chcą, uciekają się do najskuteczniejszych form szantażu w miejscach publicznych, rzucają się na ziemię, krzycząc i wymachując kończynami. Rzadko zdarza się, że taki zażenowany rodzic im odmówi. 
Poza tym nie mają w zwyczaju słuchać starszych, rodziców ani opiekunów. Wygląda to tak, jakby całe stado dorosłych mówiło coś jednemu dziecku, które i tak robi swoje. 
No i do tego zachowanie takich dziesięciolatków wśród ludzi, ja rozumiem, Szwecja krajem dzikich Wikingów jest, ale kiedy idziesz sobie spokojnie chodnikiem, taszcząc zakupy, to nadchodzące z naprzeciwka dziesięciolatki mogłyby być tak uprzejme i zrobić trochę miejsca na chodniku. Ze zwykłej uprzejmości, naprawdę, ale nie... Idzie taka święta trójca, patrząc ci bezczelnie w oczy i nie poruszy się nawet na krok. Dlaczego? Bo są najważniejszymi dziesięciolatkami na rynku dzieci, chyba. Ach, żeby je tak ktoś sprzedał.
Zastanawiając się nad przyczynami tego przedziwnego zjawiska, jakim jest owijanie sobie wokół małych paluszków u stóp wszystkich dorosłych w pobliżu, wpadłam za mrożący krew w żyłach trop:
dzieci w Szwecji mają niezwykłe skłonności do korzystania z zapewnionego im w konstytucji kraju prawa do... (mogłabym długo wymieniać). W każdym razie chodzi mi tutaj o to, że często praktykuje się tutaj pozywanie rodziców przez dzieci. I teraz już wiemy, czemu taki strwożony rodzic robi wszystko, żeby zadowolić swoją nienasyconą pociechę: strach przed pójściem do więzienia. Nie mówiąc już o płaceniu alimentów własnemu dziecku! Jak tu marzyć o maluczkim potomku, nosić go pod sercem przez dziewięć miesięcy nabawiając się rozstępów, długimi godzinami rodzić, nie spać po nocach będąc na każde skinienie w okresie niemowlęcym, kiedy taka mała kreatura szybko uczy się swoich praw i je w nadmiarze wykorzystuje?
Dlatego mój cudowny przyszły mężu, z przyczyn obiektywnych z dzieci raczej nici.

czwartek, 8 września 2011

Siódmy krąg piekielny

Żeby nie było, wcześniej odbywałam już tę niezwykle krótką podróż. Podróż, która pozwala dzięki swojej długości i urozmaiceniu pozwala przemyśleć wszelkie zagadnienia egzystencjalizmu i nihilizmu, nie mówiąc już o wszystkich możliwych wątków psychologii behawioralnej. Bowiem trwa łącznie około 24 godzin, a odbywa się dwoma najnudniejszymi środkami transportu: pociągiem i promem. Tak, wiem, co powiecie, czemu nie poleciałam samolotem? Na pewno bym tak zrobiła, gdyby nie pewien owłosiony, 36 kilogramowy kłopot. (Kłopotu prawdziwego imienia nie podamy z powodu pragnienia ochrony danych osobowych, a poza tym właścicielka jest lekko zażenowana, kiedy musi się przyznać, jakie w chwilowym afekcie miano mu nadała. Przyjmijmy więc, że na imię mu właśnie Kłopot.)
Kłopot jest pociesznym czekoladowym labradorem i (niestety) jest chorobliwie towarzyski. Poza tym ma problemy z poruszaniem się w tempie pozwalającym prowadzić walizkę, nie mówiąc już o tym, że nigdy nie informuje w którą stronę ma zamiar za chwilę skręcić, aby załatwić potrzeby. Ta krótka notka biograficzna Kłopotu jest bardzo ważna dla zrozumienia, jaką drogą przez mękę była dla mnie ta podróż.
Zaczęło się zwyczajnie: wstałam o przerażającej porze (4.00 rano), aby dostać się na pociąg. Pierwszy etap podróży był dosyć przyjemny, ponieważ na dworzec zawiozło mnie Towarzystwo za pomocą komfortowego środka transportu, jakim jest samochód. W tym miejscu chciałabym nadmienić, że czołem uderzam o posadzkę w podzięce za ich pomoc i troskę.
Potem było już tylko gorzej.
Pociąg ruszył bez opóźnień, jednakowoż był niezwykle entuzjastycznie dopingowany przez Kłopot, który z ulgi i wszechogarniającego szczęścia spowodowanego faktem, że oprócz walizki w podróż ze mną wybiera się też on posiadł nagle nadmiar energii, który postanowił wyładować na Pasażerach. Nikt nie miał z nim problemu poza Państwem-Z-Naprzeciwka (bardzo sympatyczna para około trzydziestki, która wybierała się na mazury), których to mój piękny pies postanowił obdarzyć miłością. Na szczęście nie przeszkadzało im to za bardzo i pierwsze cztery godziny podróży spędziliśmy spokojnie. Potem, niestety Państwo-Z-Naprzeciwka mieli przesiadkę na swojej trasie podróży w stronę zachodzącego słońca i pozostawili nas samych. Kłopot poczuł się zaniepokojony, ponieważ lwia część jego stada opuściła statek zostawiając go tylko ze mną (jak wiadomo jednego psa przed niebezpieczeństwami łatwiej obronić trzem osobom niż jednej). Od tego momentu, niestety, nie zanotowaliśmy poprawy warunków podróży. Ilość pasażerów przeładowująca pociąg rosła w zastraszającym tempie, proporcjonalnie do kwadratu czasu spędzonego w wagonach. Niestety nie pamiętam tego okresu zbyt dobrze, ostatni przebłysk świadomości mam, gdy dosiadł się do nas jakiś nadgorliwy student historii (Wiem o tym stąd, że na początku sierpnia czytał z wypiekami na twarzy książkę dotyczącą dynastii Piastów. Książka miała na oko tysiąc stron i nie wyglądała zachęcająco.) potem pogrążyłam się w gorączce podróży. Wreszcie po ośmiu z okładem godzinach jazdy dotarliśmy do Gdańska. Dzięki uprzejmości dwóch współpasażerek udało mi się wysiąść z pociągu (wytargały z niego dla mnie walizkę, za co im z całego serca dziękuję).
Pokonawszy spacer przez dolinę śmierci, jak lubię to sobie w myślach nazywać (chodzi oczywiście o pokonanie niezliczonej ilości schodów mając na ramieniu torbę, w jednej ręce walizkę, a w drugiej smycz i psa) dotarłam do kawałka zieleni, gdzie Kłopot mógł załatwić swoje potrzeby. Niestety zwieracze mu się chyba mocno z wrażenia wywołanego podróżą zacisnęły, bo poleciało tylko kilka kropelek.
Następnie wybraliśmy się na postój taksówek, gdzie znaleźliśmy bardzo miłego pana, który zawiózł nas na miejsce pożegnania z ojczyzną za znikomą kwotę pięćdziesięciu złotych w koszt podróży wliczone opowieści o mijanych obiektach i rozmowy o podłożu egzystencjalnym.
Wreszcie byliśmy na miejscu odprawy promów. Odebrałam bilet i kartę pokładową i zadowolona spojrzałam na zegarek. Powietrze uszło ze mnie z ogłuszającym świstem, albowiem była dopiero 14. Dla nieświadomych niesprawiedliwości losu, życia, karmy i innych cholerstw czytelników pragnę zaznaczyć, że odprawa zaczynała się o 17. W teorii, w praktyce zaczęła się o 17.20. A w morze wypływaliśmy o 18. Dla zabicia czasu zakupiłam w kiosku znajdującym się na terenie kompleksu poczekalniowego gazetę w ilości sztuk jedna. Dowiedziawszy się ze szczegółami, kto, kiedy, w jakich okolicznościach i jakim aparatem wykonał każde zdjęcie zamieszczone w tym egzemplarzu (gwoli ścisłości: czasopismo nosi szumną nazwę Focus i nie jest to bynajmniej czasopismo fotograficzne, a ja nie przeglądałam tylko zdjęć, zaczytałam cholerę na śmierć podczas tej podróży), oddałam walizkę do depozytu i wyszłam z Kłopotem na spacer. Na całe szczęście wokół Kompleksu można odnaleźć trochę zieleni, a spacerki po otoczonym drutem kolczastym nabrzeżu mają pewien urok, toteż się psina za bardzo nie nudziła, niestety zgłosiła potem pewne zastrzeżenia wymuszając na mnie obietnicę, że go więcej nie przeprowadzę ta samą niespełna trzydziestometrową trasą czterdziestokrotnie.
Wreszcie nadszedł czas odprawy i pomijając dwudziestominutowe spóźnienie i pewne kłopoty z pasażerem, który na pokład próbował przemycić zawartość dwóch monopolowych dostałam się za plastikowe drzwi...
I tutaj musi nastąpić przerywnik reklamujący usługi pewnego Przewoźnika Morskiego. Oczywiście nie dlatego, żeby post wydłużyć, ale dla przyjemności czytelnika, który po tymże spocie reklamowym będzie rozumiał wszystkie informacje przekazywane przez Pannę Grzechotkę.
Przewoźnik organizuje transport promami do szeroko pojętej Skandynawii codziennie o 18. I posiada dwa promy, z braku weny nazwę jeden Juliusz Cezar, drugi zaś Brutus. Miano drugiego nie jest przypadkowe. Przewóz odbywa się naprzemiennie i promy mijają się w drodze, czyli kiedy 2 sierpnia Juliusz Cezar wypływa z Nynashamn, automatycznie powoduje to wypłynięcie o tej samej porze tego samego dnia wypłynięcie Brutusa z Gdańska. Podróż kończy się o 13 następnego dnia i promy przygotowują się do wypłynięcia w drogę powrotną o 18. Zabawa zaczyna się wtedy, gdy podróżujesz ze zwierzęciem. Musisz wynająć specjalną kajutę (zwaną sanitarną), której na każdym krążowniku wodnym tejże firmy są dwie sztuki, a pomieszczenia nie różnią się od innych niczym oprócz zwiększonej ilości miejsca. Kiedy dodamy do tego pewien ważny i poważny czynnik, a mianowicie fakt, że o ile Juliusz Cezar jest statkiem czysto pasażerskim i posiada wszystkie związane z tym udogodnienia (np. platformę dostarczającą pasażerów pieszych na pokład), o tyle Brutus w połowie transportuje tylko surowce popakowane w ogromne metalowe kontenery, więc ilość miejsca dla pasażerów jest drastycznie zmniejszona, co zmusiło projektantów do drastycznych pomysłów na sztuczne powiększenie przestrzeni. Jako, że kłopot jest psem dużym za wszelką cenę starałam się zarezerwować miejsce na Juliuszu Cezarze, którym miałam już przyjemność płynąć. Niestety mimo wielu stoczonych batalii nie powiodło mi się to dzieło.
I tutaj powracamy do sprawozdania z wycieczki życia.
Po otwarciu się plastikowych drzwi zorientowałam się, że żadnej platformy nie będzie. Byłam zmuszona z psem i walizką o torbie nie wspominając brnąć najpierw przez nierówno wybetonowane nabrzeże, potem specjalnie pofałdowany podjazd dla samochodów, następnie tunelem pomiędzy pojazdami (miał około pół metra szerokości, co do długości, to zdawało mi się, że kilometr, ale nie jestem tutaj obiektywna) wsiąść do przerażającej towarowej windy i wreszcie po otwarciu ważących tonę zbrojonych drzwi dotarłam na pokład. Nie mam pojęcia, jak przeżyłam ten odcinek podróży, dość, że pies był nie dość, że przerażony, to jeszcze podekscytowany i ciekawski, co spowodowało pchanie nosa we wszystkie dziury i jednoczesne parcie na przód w ekstremalnym tempie, to jeszcze oberwałam nóżkę od walizki, dobrze, że nie kółko, bo prawdopodobnie bym usiadła tam w miejscu i płakała rzewnymi łzami pośród śmierdzących ciężarówek. W recepcji trzęsącymi się dłońmi podałam miłemu panu kartę pokładową do aktywowania i po krótkim przystanku pod drzwiami złego pokoju dotarłam triumfalnie na łóżko. Poległam z zamiarem spędzenia wszystkich 19 godzin rejsu, ale po kilkunastu minutach musiałam gwałtownie zrewidować plany z powodu mordy Kłopotu znajdującej się niebezpiecznie blisko mojej twarzy. Wyszłam więc z misją ekspresowego odnalezienia kuwet dla zwierząt, co powiodło mi się, bowiem dotarłszy do recepcji grzecznie zapytałam w którą stronę należy się udać.
Powróciwszy po psa do kajuty wybrałam się na eksplorację dwóch plastikowych niebieskich pojemników wypełnionych piaskiem (wspólnie nie zajmowały nawet metra kwadratowego powierzchni). Po drodze jednak na nasze nieszczęście napotkaliśmy ziszczenie się najgorszych koszmarów wszystkich Kłopotów. Schody. Naprawdę, mój pies panicznie boi się wszelkich schodów, a niestety te nawet dla mnie nie wyglądały na przyjazne. Strome, długie i wykonane z jakiegoś rodzaju plastikowej gumy, która w założeniu miała być antypoślizgowa, a okazała się poślizgowa jak cholera, szczególnie dla Kłopotu motywowały mnie tylko do jednego: wywieszenia białej flagi i odwrotu oraz zmuszenia psa do załatwienia się w kajucie, co nigdy by mi się nie udało, więc podjęłam się heroicznego wysiłku wciągnięcia psiska po schodach. Niestety, brązowa cholera zobaczywszy swój wybieg pogardliwie prychnęła, obwąchała przez chwilę piasek i odwróciła stęskniony wzrok w stronę morza, gdyż jest jego wielkim entuzjastą. Na szczęście na również nieposkromiony lęk wysokości, co powstrzymało go przed efektownym skokiem w otchłań. Ja, pełna triumfu, z powodu zakończonej sukcesem misji wciągania nie zauważyłam tego wcale. Po półgodzinnych błaganiach, żeby się wreszcie zesr*ał, albo chociaż trochę sik*nął, przystąpiłam do misji spychania, co było jeszcze trudniejszym wyzwaniem niż pierwsza misja. Zakończywszy nieudaną próbę ulżenia psu w bólach zamknęłam go w kajucie i udałam się na posiłek.
Operacja Brudne Sprawy była przeprowadzana jeszcze trzykrotnie podczas rejsu (jedna z bezowocnych wycieczek miała miejsce o 3 nad ranem) i powiodła się dopiero o 11. Wydarzenie zostało uczczone fanfarami i uroczyście zapisane w promowej księdze pamiątkowej.
Następnie o 14 pokonaliśmy kolejną drogę przez piekło, aby wydostać się z promu. Nie chcę narzekać, ale do tej pory leczę nadszarpnięte zdrowie psychiczne. I nastąpiło spotkanie z Władzą, która od dwóch godzin czekała na nas za ogrodzeniem (Brutus miał dobić o 13). Udaliśmy się do domu i Panna Grzechotka padła z wyczerpania.
A teraz nastąpi część, w której autorzy wpisu zwracają się do władz Szwecji. Jeżeli już karzecie mi:
1. Zachipować psa -70 zł
2. Zaszczepić psa przeciwko wściekliźnie - 35 zł
3. Zaszczepić psa ogólnie - 55 zł
4. Po czterech miesiącach od szczepienia przeciwko wściekliźnie zrobić psu badanie krwi - 250 zł
5. Czekać miesiąc lub dłużej na wynik - o dziwo bezpłatnie, choć nocowanie u znajomych też kosztuje
6. Wyrobić paszport - 75 zł
7. Odrobaczyć na dziesięć dni przed podróżą - 45 zł
8. Odkleszczyć na dziesięć dni przed podróżą - 30 zł,
9. Utrzymywać psa w doskonałym zdrowiu przez cały ten czas (cena nieokreślona, zależna od przebytych schorzeń),
to dla własnej satysfakcji chociażby powinniście pokazać swoje urzędnicze tyłki kiedy się zjawiam w waszym cudownym kraju i sprawdzić mi te wielce potrzebne papiery, bo nie wydałam tylu pieniędzy (nie licząc opłat za podróż) tylko po to, żeby oprawić sobie kartkę papieru i niebieską książeczkę w ramkę, kapiszi?

Dziękuję za uwagę, Panna Grzechotka

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Kwestia dostępności

Do przemyśleń nad kwestią dostępności skłoniła mnie sytuacja obiadowa. 
W naszym ognisku domowym od dawna znany jest fakt, że od czasu do czasu opętuje mnie paląca potrzeba Gotowania. Potrzeba ta objawia się gorączkowym poszukiwaniem godnego wykonania przepisu obiadowego. Godny przepis zazwyczaj wiąże się z listą składników nieco dłuższą od przeciętnego dekalogu. I zazwyczaj ma w sobie jakiś frapujący składnik w bardzo wielu przypadkach nie przebywający na wyposażeniu kuchni kochanego domostwa. Czasami jest to jasny sos sojowy (nie może być sojowo-grzybowy, sojowo-rybny, ani ciemny sojowy, które przypadkiem posiadamy), czasami ocet jabłkowy lub ryżowy (bo winny nie wystarczy) itd. Tym razem jednak magicznym składnikiem była półwytrawna sherry, której chciałam użyć do sporządzenia marynaty do mięs.
Zdobycie sherry w krainie wiecznych chłodów nie jest tak proste jakby się mogło wydawać postronnemu czytelnikowi. Mianowicie:
1. Dobry, bo prosty polski sposób w postaci udania się do pierwszego w pobliżu Tesco lub Reala i zagłębienia się w dział monopolowy w celu wyszukania odpowiedniego artykułu jest bezsensownym wołaniem o litość, gdyż w Szwedzkich supermarketach na działach monopolowych możemy znaleźć trzy marki piwa i szampana bezalkoholowego. W mojej sytuacji uzyskanie wiedzy na ten temat było najgorszą wiadomością tego roku i prawie zostało okupione zaniechaniem czynności mających na celu stworzenie potrawy stulecia, jaką jest kurczak słodko-kwaśny. Ale żądza nowych doświadczeń kulinarnych był zbyt silna, więc
2. Postanowiłam odnaleźć na terenie Ognistego sklep czysto monopolowy, będąc gotową podjęcia ryzyka interpretacji wypowiedzi przeciętnego szweda posiadającego koncesję na sprzedaż alkoholu. Niestety. To również okazało się niemożliwe, gdyż kraj nie przepada za małymi firmami jednoosobowymi sprzedającymi alkohol. Kolejna koncepcja upadła, co poskutkowało powolnym roztrzęsieniem się świata mego w posadach. Jednakowoż wydarzył się cud
3. Ojcze mój, który później zwany będzie przewrotnie Władzą powrócił z pracy. Wszystko zaczęło się dobrze układać, gdy po niewielkim szantażu emocjonalnym (zabunkrowałam się w pokoju wpatrując się w ścianę, po dwudziestu minutach kazano mi się szykować do wyjścia) wyjechaliśmy do sklepu z alkoholami. Ogromna sieciówka sprzedająca wszystkie alkohole świata uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie zielonym szyldem. Rozpromieniona z powodu tak miłego powitania wbiegłam buszując sobie bezkarnie do sklepu. Władza wlokła się za mną powoli udając stateczną. Niestety nie obyło się bez potrzeby skorzystania z umiejętności interpretatorskich i poproszenia o pomoc w znalezieniu upragnionego trunku. Obiad udał się perfekcyjnie, a reszta życiowego eliksiru została ochoczo zdegustowana. Przewidujemy powtórkę.

Niestety. Władza w reakcji na moje entuzjastyczne podejście do kwestii cen trunków w Szwecji (jestem pozytywnie zaskoczona, dobre alkohole, duża gama, a pieniądze psie) z perfidnym uśmiechem poinformowała mnie, że do 21 roku życia nie mogę dokonywać zakupu w przyjaznych sieciówkach z zielonymi szyldami. Jeszcze trochę brakuje, a poza tym, od czego jest Władza?

Tako rzecze Panna Grzechotka 

Specyfika osiedla Ognistego

Czemu Ognistego, zapytacie. W języku polskim nazwa zacnego osiedla na przedmieściu znaczy tyle, co Góra Ognia. Jako, że nie chcę was, drodzy czytelnicy narażać na traumę i nocne koszmary związane z próbą poprawnej wymowy zacnego słowa Brandbergen, wbrew pozorom nie jest to łatwe [czyt. branberje], postanowiłam dla naszej przyjemności spolszczyć piękną nazwę, jednocześnie odwzorowując specyfikę miejsca obdarzonego tym imieniem.
Bo Ogniste ma zaiste charakter wściekle nieprzewidywalny (dla nowych mieszkańców), jak również rutynowy, co można zauważyć po mniej więcej miesiącu pobytu. Jako, że ja pojawiłam się tutaj 3 sierpnia roku pamiętnego, specyfikę diabelną raczyłam zauważyć w ten weekend.
Mianowicie, na Ognistym od niedzieli do piątku ok. godziny 16 wieje nudą taką, że pies z kulawą nogą się nie przechadza za oknem. Cisza panuje męcząca, dzwoniąc w uszach użytkownika osiedla, jak nie przymierzając niezawodny Zygmunt. Sąsiedzi patrzą krzywym okiem na każdego delikwenta, który na balkon wyjdzie muzyki słuchając głośniej niż 8-9 w skali do 32. Panna Grzechotka, czyli ja, przekonała się o tym na własnej skórze, kiedy próbowała sobie w spokoju posłuchać zawodzenia Milesa Kennedy'ego. Kiedy wreszcie, po długim koczowaniu i wyczekiwaniu w pamiętny Środowy Wieczór przydybała w telewizji koncert Slasha o zadowalającej porze (bo słuchanie z płyty już tak satysfakcjonujące nie jest, jak wie każdy amator telewizyjnego przyłapywania koncertowych emisji), używszy pilota w słusznej sprawie zwiększenia odbioru dźwięków, wyszła sobie z lampką wina na balkon (bo przydybawszy koncert należy go oglądać dopiero od momentu, kiedy Miles zdejmuje koszulkę). Wtedy to usłyszała niewinne, lecz podejrzanie brzmiące 'Hej' (hej, dla niezorientowanych, to niezwykle malownicze i wiele wyrażające szwedzkie powitanie, coś pomiędzy angielskim "hi", a polskim "siema", witają się tak wszyscy i nikomu nie przychodzi do głowy sztywne "god morgon"*), w pośpiechu prawie się krztusząc przełknęła łyk wina i zaimprowizowała odpowiedź oczywiście używając śpiewnego 'hej'. Niestety nie był to wymarzony koniec konwersacji. Wyśniony dlatego, że sąsiad odbiór Milesowo-Slashowy zakłócał, ale również zmrożona była Panna Grzechotka perspektywą kolejnej interpretacyjnej rozmowy ze swoimi sąsiadami. Tak więc zanim przebrzmiało jej śpiewnie jęczące '...jjjj', sąsiad ruszył do natarcia w bardzo wylewny sposób wypowiadając się. Ona niestety nie okazała zrozumienia dla ognistej przemowy, gdyż w uszach Grzechotki brzmiała ona mniej więcej: 'Blabliniblubla blalala habluaha!'. Dlatego też z wielce interpretatorską miną poprosiła o powtórzenie wszystkiego od nowa w języku jej bliższym, czyli angielskim. Sąsiad westchnął zbolały i wymamrotał po angielsku kategoryczną prośbę o ściszenie odbiornika, gdyż dopiero co z pracy wrócił i zmęczony jest (tak się przynajmniej domyślam, bo druga wypowiedź nie różniła się za bardzo od pierwszej w kwestii odbioru). Wtedy też przepraszając stokrotnie, dopijając resztę wina przyciszyła odbiór (przy czym w oku zakręciła jej się łezka żalu i tęsknoty za przyzwyczajeniami polskimi) i powróciła na moment na balkon, aby zakrzyknąć anglojęzycznie, czy taka głośność satysfakcjonuje. Jak się okazało satysfakcjonowała, gdyż sąsiad łaskawie skinął głową. Złorzecząc powróciła do pokoju, aby zapijając smutki resztą wina przysunąć ucho do odbiornika i postarać się o odpowiednie koncertowe wrażenia.
Niestety nie zakłócony odbiór nie jest jedynym problemem części niedzielno-piątkowej tygodnia. Kiedy kładę się spać, co czasami robić muszę, niestety z powodu ogłuszającej ciszy zasnąć nie mogę. Nawet jednego samochodu za oknem nie słychać po godzinie 18. Nie mówiąc już o sygnałach syren policyjnych lub karetek. Jako osoba przyzwyczajona do cudownego, kojącego uszy hałasu łódzkiego centrum jestem tak nieukontentowana, że zasnąć nie mogę. Przez długie godziny.
Jednakowoż cały absurd sytuacji jest widoczny, kiedy weźmiemy pod uwagę czas od piątku po południu, do niedzielnego brzasku. Wtedy całe Ogniste tętni życiem towarzyskim jak szalone. Sąsiad, który z takim zaangażowaniem wycisza wszelkie Grzechotkowe przejawy miłości do muzyki sam przejawia wielkie upodobanie do grillowania na tarasie suto okraszonego winem, znajomymi i głośną muzyką. Jeżeli ktoś ma ochotę odetchnąć od wszechobecnego gwaru musi się zagłębić w najciemniejsze odmęty osiedlowej Puszczy (bo każde szanujące się osiedle w Szwecji Puszczę i Centrum posiada). Biesiady trwają nieprzerwanie, gdyż życie towarzyskie prężne jest, a goście oraz gospodarze często i gęsto zamieniają się rolami do białego rana odprowadzając się nawzajem od jednego mieszkania do drugiego (wykonując krótkie przystanki na obowiązkowe posiedzenie w salonie i uzupełnienie płynów). 
Jako, że dosyć zabawową i chętną do wszelkich napitków osobą jestem, nigdy nie postałoby mi w głowie na takie sytuacje narzekać, gdyby nie jeden drobny szkopuł. Otóż w nocy z czwartku na piątek jestem już w stanie sobie spokojnie pośród odbijającej się echem od ściany pobliskiej Puszczy ciszy zasnąć przytknąwszy głowę do poduszki. I chętnie zrobiłabym tak, gdyby nie nagły dramatyczny wzrost poziomu głośności otoczenia w nocy z piątku na sobotę. I o ile przyzwyczajenie do ciszy zajmuje mi cały tydzień, to do gwaru zdecydowanie szybciej się dostosowuję, co skutkuje, niestety, ciągłym niewyspaniem i przesiadywaniem po nocach paradoksalnie z powodu niedostatecznej ilości decybeli w otoczeniu. 
Więc specyfika Ognistego jest bardzo specyficzna, co oczywiście nie przeszkadza mu być niezwykle urokliwym. Jednakowoż post zaczyna przypominać długością sześciomiesięcznego tasiemca, dlatego postaram się opisywać Sagę Ognistą w odcinkach suto posypanym serem do pizzy o nazwie absurdella.

Tako rzecze  Panna Grzechotka.

*dla zainteresowanych, wymawiamy mniej więcej [guu możon], z niewyjaśnionych przyczyna akcent na drugie 'o'. 

Dlaczego tu jestem?

     Jest to pytanie na które mogę odpowiedzieć krótko. Zbyt dużo wrażeń.

    Wszystko zaczęło się, kiedy nierozważnie nie dostałam się na studia. Nie zrobiłam tego specjalnie i z premedytacją, jak mogliby mi niektórzy zarzucić, ale stało się i się nie odstanie. Dalsza edukacja została zawieszona na rok, a mnie z przyczyn złośliwych los rzucił do cudownego kraju letnich upałów zwanego dalej Szwecją.
   Wszystko byłoby w porządku, gdyby wielonarodowe przedmieście Sztokholmu było bardzo jednonarodowym centrum mej kochanej rzewnymi żałobnymi łzami opłakiwanej Łodzi. Niestety tak się złożyło, że nie jest.
     Polacy, których spotyka się tutaj wielu nie przedstawiają sobą pięknej wizytówki naszego mało pięknego narodu. Boli mnie to, gdyż do tej pory myślałam, że czasami da się z nas wycisnąć coś dobrego. Widocznie te bardziej reprezentatywne elementy perfidnie pozostały w swych ciepłych i przytulnych polskojęzycznych domach, wysyłając na obczyznę elementy rzucające kurw*mi na każdym placu zabaw. Taak, sama śmietanka intelektualna popisująca się składnią i wymową.
     Poza tym Szwedzi, których w Sztokholmie pośród różnego rodzaju Polaków, Turków, Tajlandczyków, Kenijczyków, Chilijczyków, Japończyków, Rosjan, Finów, Norwegów i innej maści osobników jest jak na lekarstwo mają w głębokim poważaniu angielską składnię i wymowę. Więc o ile Szwed doskonale cię po angielsku zrozumie (tak jak francusku, rosyjsku, włosku, w hindi, czy po mandaryńsku, a nawet w języku jednego z zapomnianych plemion dorzecza Amazonki), to kiedy w tym języku przemówi, nie zrozumiesz ni słowa. Najmniejszego "yes" lub "mornin'" wypowiedzianego niedbałym śpiewnym połykającym głoski szwedzkim akcentem. Ale sami w sobie są cudownym, uprzedzająco miłym i tolerancyjnym narodem, których chęć zaprzyjaźnienia i pomocy jest godna podziwu.
     No i trzeba w końcu przyznać, że mieszka się tutaj zupełnie inaczej. Jedzenie nie to, chleba nie uświadczysz (o tym kiedy indziej, bo opowieść na kilka sążnistych notek), humor nie ten, muzyka nie ta (nic nie mam do śpiewnych, melodyjnych pieśni w takt akordeonu, ale tęskno mi za pięknymi czasami, kiedy rozkręcenie Gunsów do poziomu 32 nie było poczytywane za zbrodnię narodową) i wszystko jest inne.
Dlategoż więc, przystosowując się do nowego otoczenia, zaznajamiając się z urodą kultury i przyjemnościami, a także specyfiką Szwedzkiego Szweda i pilnując, aby zachować w sobie trochę z Polskiego Polaka, postanowiłam zdawać krótkie relacje ze wszystkich dziedzin nowego życia w nowym miejscu.
     Tym optymistycznym zdaniem kończę przydługi wstęp, który niedługo przyjmie rozmiary absurdalne i spowoduje niechęć do narzekań moich.

Tak o to rzecze Panna Grzechotka*

*Teraz każdy już wie, dlaczego grzechotka, za dużo mówię, po prostu.